Motyw snu w pozytywizmie (realizmie)
W trakcie opracowywania zagadnienia zapoznaj się z opracowaniami i wykorzystaj wskazywane w nich konteksty:
opracowanie pozytywizmu; opracowanie pozytywizmu - wersja minimum;
Opracowanie Lalki B. Prusa; opracowanie Zbrodni i kary;
Bolesław Prus, Lalka (fragmenty)
Izabeli Łęckiej sen o S.Wokulskim
„Gdzie to ja widziałam taki krzyż, taką chmurę i jasność?..." – zapytała się panna Izabela.
Zaczęła przypominać sobie widziane w życiu okolice i – marzyć.
Zdawało się jej, że powozem jedzie przez jakąś znaną miejscowość. Krajobraz jest podobny do olbrzymiego pierścienia, utworzonego z lasów i zielonych gór, a jej powóz znajduje się na krawędzi pierścienia i zjeżdża na dół. Czy on zjeżdża? bo ani zbliża się do niczego, ani od niczego nie oddala, tak jakby stał w miejscu. Ale zjeżdża: widać to po wizerunku słońca, które odbija się w lakierowanym skrzydle powozu i, drgając, z wolna posuwa się w tył. Zresztą słychać turkot... To turkot dorożki na ulicy?... Nie, to turkoczą machiny pracujące gdzieś w głębi owego pierścienia gór i lasów. Widać tam nawet, na dole, jakby jezioro czarnych dymów i białych par, ujęte w ramę zieloności.
Teraz panna Izabela spostrzega ojca, który siedzi przy niej i z uwagą ogląda sobie paznokcie, od czasu do czasu rzucając okiem na krajobraz. Powóz ciągle stoi na krawędzi pierścienia, niby bez ruchu, a tylko wizerunek słońca, odbitego w lakierowanym skrzydle, wolno posuwa się ku tyłowi. Ten pozorny spoczynek czy też utajony ruch w wysokim stopniu drażni pannę Izabelę. „Czy my jedziemy, czy stoimy?" – pyta ojca. Ale ojciec nie odpowiada nic, jakby jej nie widział; ogląda swoje piękne paznokcie i czasami rzuca okiem na okolicę...
Wtem (powóz ciągle drży i słychać turkot) z głębi jeziora czarnych dymów i białych par wynurza się do pół figury jakiś człowiek. Ma krótko ostrzyżone włosy, śniadą twarz, która przypomina Trostiego, pułkownika strzelców (a może gladiatora z Florencji?), i ogromne czerwone dłonie. Odziany jest w zasmoloną koszulę z rękawami zawiniętymi wyżej łokcia; w lewej ręce, tuż przy piersi, trzyma karty ułożone w wachlarz, w prawej, którą podniósł nad głowę, trzyma jedną kartę, widocznie w tym celu, aby ją rzucić na przód siedzenia powozu. Reszty postaci nie widać spośród dymu.
„Co on robi, ojcze?" – pyta się zalękniona panna Izabela.
„Gra ze mną w pikietę" – odpowiada ojciec, również trzymając w rękach karty.
„Ależ to straszny człowiek, papo!"
„Nawet tacy nie robią nic złego kobietom" – odpowiada pan Tomasz.
Teraz dopiero panna Izabela spostrzega, że człowiek w koszuli patrzy na nią jakimś szczególnym wzrokiem, ciągle trzymając kartę nad głową. Dym i para, kotłujące w dolinie, chwilami zasłaniają jego rozpiętą koszulę i surowe oblicze; tonie wśród nich – nie ma go. Tylko spoza dymu widać blady połysk jego oczów, a nad dymem obnażoną do łokcia rękę i – kartę.
„Co znaczy ta karta, papo?.." – zapytuje ojca.
Ale ojciec spokojnie patrzy we własne karty i nie odpowiada nic, jakby jej nie widział.
„Kiedyż nareszcie wyjedziemy z tego miejsca?..."
Ale choć powóz drży i słońce odbite w skrzydle posuwa się ku tyłowi, ciągle u stopni widać jezioro dymu, a w nim zanurzonego człowieka, jego rękę nad głową i – kartę. Pannę Izabelę ogarnia nerwowy niepokój, skupia wszystkie wspomnienia, wszystkie myśli, ażeby odgadnąć: co znaczy karta, którą trzyma ten człowiek?... Czy to są pieniądze, które przegrał do ojca w pikietę? Chyba nie. Może ofiara, jaką złożył Towarzystwu Dobroczynności? I to nie. Może tysiąc rubli, które dał jej ciotce na ochronę, a może to jest kwit na fontannę, ptaszki i dywany do ubrania grobu Pańskiego?... Także nie; to wszystko nie niepokoiłoby jej.
Stopniowo pannę Izabelę napełnia wielka bojaźń. Może to są weksle jej ojca, które ktoś niedawno wykupił?... W takim razie, wziąwszy pieniądze za srebra i serwis, spłaci ten dług najpierw i uwolni się od podobnego wierzyciela. Ale człowiek pogrążony w dymie wciąż patrzy jej w oczy i karty nie rzuca. Więc może... Ach!...
Panna Izabela zrywa się z szezlonga, potrąca w ciemności o taburet i drżącymi rękoma dzwoni. Dzwoni drugi raz, nie odpowiada nikt, więc wybiega do przedpokoju i we drzwiach spotyka pannę Florentynę, która chwyta ją za rękę i mówi ze zdziwieniem:
– Co tobie, Belciu?...
Izabeli Łęckiej widzenie z S. Wokulskim
Prawie w tydzień po koncercie, kiedy bez światła siedziała w swoim pokoju, przed oczyma jej stanęła dawno zapomniana wizja. Zdawało jej się, że w towarzystwie ojca zjeżdża powozem z jakiejś góry w dolinę napełnioną chmurami dymów i pary. Spomiędzy chmur wysunęła się olbrzymia ręka trzymająca kartę, na którą pan Tomasz patrzył z niespokojną ciekawością. "Z kim ojciec gra?..." - pomyślała. W tej chwili wionął wiatr i z tumanów ukazała się twarz Wokulskiego, także w olbrzymich rozmiarach.
[...]
Rok temu miałam toż samo widzenie - rzekła do siebie panna Izabela. - Co to znaczy?...
I dopiero teraz przypomniała sobie, że Wokulski nie był u nich od tygodnia.
Bolesław Prus, Lalka, Wrocław 1998
Izabeli Łęckiej widzenia Apollina
Raz zobaczyła w pewnej galerii rzeźb posąg Apollina, który na niej zrobił tak silne wrażenie, że kupiła piękną jego kopię i ustawiła w swoim gabinecie. Przypatrywała mu się całymi godzinami, myślała o nim i... kto wie, ile pocałunków ogrzało ręce i nogi marmurowego bóstwa ?... I stał się cud: pieszczony przez kochającą kobietę głaz ożył. A kiedy pewnej nocy zapłakana usnęła, nieśmiertelny zstąpił ze swego piedestału i przyszedł do niej w laurowym wieńcu na głowie, jaśniejący mistycznym blaskiem.
Siadł na krawędzi jej łóżka, długo patrzył na nią oczyma, z których przeglądała wieczność, a potem objął ją w potężnym uścisku i pocałunkami białych ust ocierał łzy i chłodził jej gorączkę.
Odtąd nawiedzał ją coraz częściej i omdlewającej w jego objęciach szeptał on, bóg światła, tajemnice nieba i ziemi, jakich dotychczas nie wypowiedziano w śmiertelnym języku. A przez miłość dla niej sprawił jeszcze większy cud, gdyż w swym boskim obliczu kolejno ukazywał jej wypiększone rysy tych ludzi, którzy kiedykolwiek zrobili na niej wrażenie.
Raz był podobnym do odmłodzonego jenerała-bohatera, który wygrał bitwę i z wyżyn swego siodła patrzył na śmierć kilku tysięcy walecznych. Drugi raz przypominał twarzą najsławniejszego tenora, któremu kobiety rzucały kwiaty pod nogi, a mężczyźni wyprzęgali konie z powozu. Inny raz był wesołym i pięknym księciem krwi jednego z najstarszych domów panujących ; inny raz dzielnym strażakiem, który za wydobycie trzech osób z płomieni na piątym piętrze dostał legię honorową ; inny raz był wielkim rysownikiem, który przytłaczał świat bogactwem swojej fantazji, a inny raz weneckim gondolierem albo cyrkowym atletą nadzwyczajnej urody i siły.
Każdy z tych ludzi przez pewien czas zaprzątał tajemne myśli panny Izabeli, każdemu poświęcała najcichsze westchnienia rozumiejąc, że dla tych czy innych powodów kochać go nie może, i - każdy z nich za sprawą bóstwa ukazywał się w jego postaci, w półrzeczywistych marzeniach. A od tych widzeń oczy panny Izabeli przybrały nowy wyraz - jakiegoś nadziemskiego zamyślenia. Niekiedy spoglądały one gdzieś ponad ludzi i poza świat; a gdy jeszcze jej popielate włosy na czole ułożyły się tak dziwnie, jakby je rozwiał tajemniczy podmuch, patrzącym zdawało się, że widzą anioła albo świętą.
Ignacy Rzecki - I sen-widzenie o teatrze
Śniło mu się czy tylko przywidywało, że ciągle jest w teatrze i że widzi Wokulskiego z szeroko otwartymi oczyma, zapatrzonego w jedną lożę. W loży tej siedziała hrabina, pan Łęcki i panna Izabela. Rzeckiemu zdawało się, że Wokulski patrzy tak na pannę Izabelę.
(...) Tymczasem (wszystko w marzeniu) panna Izabela podniosła się z fotelu i wyszła z łoży, a Wokulski za nią, wciąż patrząc jak człowiek zamagnetyzowany. Panna Izabela opuściła teatr, przeszła plac Teatralny i lekkim krokiem wbiegła na ratuszową wieżę, a Wokulski za nią, wciąż patrząc jak człowiek zamagnetyzowany. A potem z ganku ratuszowej wieży panna Izabela, uniósłszy się jak ptak, przepłynęła na gmach teatralny, a Wokulski chcąc lecieć za nią, runął z wysokości dziesięciu piętr na ziemię.
- Jezus Maria!... - jęknął Rzecki zrywając się z łóżka.
Ignacy Rzecki - II sen-widzenie o teatrze
Kilka minut leżał z otwartymi oczami i znowu przywidziało mu się, że jest w teatrze, akurat po zakończeniu trzeciego aktu, w chwili kiedy fabrykant Pifke miał podać Rossiemu album Warszawy i jej piękności. Pan Ignacy wytęża wzrok (Pifke bowiem jego zastępuje), wytęża wzrok i z najwyższym przerażeniem widzi, że niecny Pifke zamiast kosztownego albumu podaje Włochowi jakąś paczkę owiniętą w papier i niedbale zawiązaną szpagatem.
I jeszcze gorsze rzeczy widzi pan Ignacy. Włoch bowiem uśmiecha się ironicznie, odwiązuje szpagat, odwija papier i wobec panny Izabeli, Wokulskiego, hrabiny i tysiąca innych widzów ukazuje... żółte nankinowe spodnie z fartuszkiem na przodzie i ze strzemiączkami u dołu. Właśnie te same, których pan Ignacy używał w epoce sławnej kampanii sewastopolskiej ...
Na domiar okropności nędzny Pifke wrzeszczy: "Oto jest dar panów: Stanisława Wokulskiego, kupca, i Ignacego Rzeckiego, jego dysponenta!" Cały teatr wybucha śmiechem; wszystkie oczy i wszystkie wskazujące palce skierowują się na ósmy rząd krzeseł i właśnie na to krzesło, gdzie siedzi pan Ignacy. Nieszczęśliwy chce zaprotestować, lecz czuje, że głos zastyga mu w gardle, a na domiar niedoli on sam - zapada się gdzieś. Zapada się w niezmierny, niezgłębiony ocean nicości, w którym będzie spoczywał na wieki wieczne nie objaśniwszy widzów teatralnych, że nankinowe spodnie z fartuszkiem i strzemiączkami wykradziono mu podstępem ze zbioru jego osobistych pamiątek.
Ignacy Rzecki, Sen o Wokulskim
Zasnął i śniło mu się, że w oknie jakiegoś wielkiego domu widzi pannę Izabelę, do której stojący obok niego Wokulski chce biec. Na próżno zatrzymuje go pan Ignacy, aż pot oblewa mu cale ciało. Wokulski wyrywa się i znika w bramie kamienicy.
"Stachu, wróć się!..." - krzyczy pan Ignacy widząc, że dom poczyna się chwiać.
Jakoż dom zawala się. Panna Izabela, uśmiechnięta, wylatuje z niego jak ptak, a Wokulskiego nie widać...
"Może wbiegł na podwórko i ocalał..." - myśli pan Ignacy i budzi się z mocnym biciem serca.
F. Dostojewski, Zbrodnia i kara (fragmenty)
Opracowanie Zbrodni i kary F. Dostojewskiego
Rodion Romanowicz Raskolnikow - Sen o zakatowanej kobyłce
Straszny sen przyśnił się Raskolnikowowi. Przyśniło mu się dzieciństwo w rodzinnym jeszcze miasteczko. Ma ze siedem lat i w dzień świąteczny, przed wieczorem, przechadza się z ojcem za miastem. [...] Otóż śni mu się: idą z ojcem drogą wiodącą na cmentarz, mijają szynk. Trzyma ojca za rękę i ze strachem ogląda się na szynk. Szczególniejsza okoliczność przyciąga jego uwagę: tym razem odbywa się tu jakaś zabawa-ciżba wyfiołkowanych mieszczek, wiejskich bab, ich mężów i wszelkiej hołoty. Wszyscy pijani, wszyscy śpiewają, a pod gankiem szynku stoi wóz, lecz [...] rzecz dziwna, do takiego dużego wozu zaprzężono szkapinę małą, chłopską bułankę, chudą, jedną z tych, które (widywał to często-gęsto) robią bokami wlokąc wysoki wóz drew czy siana, zwłaszcza gdy furmanka ugrzęźnie w błocie lub utknie w koleinie, przy czym woźnica zawsze je bije tak dotkliwie, czasem nawet po łbie i po oczach, a jemu tak żal, tak żal na ten widok, że gotów się rozpłakać, a mamusia zawsze odciąga go od okna. Wtem powstaje harmider. Z szynku wychodzą - z krzykiem, z pieśniami, z bała-bajkami - pijani, ogromni chłopi w czerwonych i niebieskich koszulach, w jermakach zarzuconych na ramiona. - Wsiadajcie, wsiadajcie wszyscy! - krzyczy jeden z nich, młody jeszcze, z takim grubym karkiem i z twarzą mięsistą, czerwoną jak marchew. - Wszystkich powiozę, wsiadajcie! Rozlega się śmiech i okrzyki:
- Taka chabeta, gdzież ona powiezie!
- Mikołka! Czy ty masz dobrze w głowie: taką szkapinę założyłeś do takiego wozu! - Nie inaczej, tylko ta hulanka ma dobre dwadzieścia lat, chłopcy! - Wsiadajcie, wszystkich powiozę! - woła znów Mikołka, pierwszy wskakuje na wóz, ujmuje lejce i staje wyprostowany na przodku. - Gniadego wziął wczoraj Matwiej! - krzyczy z wozu.-A ta kobyłka, braciszkowie, tylko krew mi psuje; z ochotą zamordowałbym cholerę, darmo żre obrok. Wsiadajcie, mówię! Puszczę ją w cwał! cwałować będzie! I bierze w ręce bicz, z rozkoszą gotując się do okładania hulanki. - No to wsiadajmy, czemu nie! - śmieje się ciżba. - Słyszycie: będzie cwałowała! - Pewnikiem nie cwałowała już z dziesięć lat.
- Teraz pocwałuje!
- Nie żałujcie, chłopcy, niech każdy bierze batog, przygotujcie się! - Racja! Rżnijcie ją!
Wszyscy się gramolą na wóz Mikołki ze śmiechem i konceptami. Wlazło ze sześciu; jeszcze jest miejsce. Biorą ze sobą jedną babę, pulchną i rumianą. Ma na sobie czerwony kaftanik, kieckę z paciorkami, na nogach miękkie ciżmy; gryzie orzeszki i z cicha chichocze. Tłum zrywa boki ze śmiechu, bo i jakże się nie śmiać: taka kobyłka od siedmiu boleści ma cwałem ciągnąć taki ciężar! Dwa parobczaki na wozie od razu ujmują baty, by pomagać Mikołce. Rozlega się: "Wio!", szkapina szarpie z całej siły, ale nie tylko w cwał, lecz nawet stępa ledwie-ledwie rusza, przebiera nogami, postękuje i przysiada pod ciosami trzech batów, sypiących się na nią jak groch. Śmiech na wozie i w tłumie potęguje się, lecz Mikołka jest zły i ze wściekłości smaga, coraz gęściej smaga kobyłkę, jakby istotnie sądził, że będzie mogła pójść w cwał. - Bracia, zabierzcie i mnie! - rozochocił się któryś parobek spośród tłumu. - Wsiadajcie! Wszyscy wsiadajcie! - krzyczy Mikołka. - Ona wszystkich powiezie. Zamorduję! -i grzmoci, grzmoci, już sam nie wie, czym bić - tak się zapamiętał. - Tatusiu, tatusiu!-woła mały Rodion do ojca-tatusiu, co oni robią! Tatusiu, biją biednego konika! - Chodźmy, chodźmy!-mówi ojciec.-Pijani, durnie, awanturują się; chodźmy, nie patrz. - I chce go odciągnąć, lecz on mu się wyrywa i jak nieprzytomny biegnie do konia. Ale z nieszczęsnym konikiem już się marnie dzieje. Dyszy ciężko, przystaje, znów szarpie, omal nie pada. - Smagaj na śmierć!-wrzeszczy Mikołka.-Było nie było. Zakatrupię! - Cóż to, diable wcielony, nie chrzczono ciebie czy jak? - ' wola staruszek z tłumu. - Słyszane rzeczy, żeby taki koniczek wlókł taki ciężar! - dorzuca drugi. - Zamęczysz go! - krzyczy trzeci.
- Cicho bądźcie! To moja klacz. Co zechcę, to zrobię. Wsiadajcie! Wszyscy wsiadajcie! Chcę, żeby poszła w cwał!... Nagle śmiech wybucha jak salwa i pokrywa wszystko:
kobyłka nie wytrzymała coraz gęstszych razów i z rozpaczy zaczęła wierzgać. Nawet staruszek nie utrzymał powagi, uśmiechnął się. No, bo proszę: takie byle co, a wierzga! Jeszcze dwóch parobków z tłumu chwyta bicze"! podbiega do konika, by go okładać z boków. Każdy nadbiega ze swej strony. - Po łbie ją, po ślepiach, po ślepiach! - wrzeszczy Mikołka. - Zaśpiewajmy, bracia! - proponuje ktoś w wasągu, a wszyscy podchwytują. Rozlega się hulaszcza pieśń, dzwonią dzwoneczki, śpiewający przygwizdują. Babinka gryzie orzeszki i z cicha chichocze. ...Malec biegnie obok szkapiny, zabiega od przodu, widzi,jak ją smagają po oczach, po samych oczach! Plącze. Serce podstępuje mu do gardła, płyną Izy. Jeden z bijących zadrasnął go po twarzy; on tego nie czuje, łamie ręce, krzyczy. Rzuca się do staruszka z siwą brodą, który kiwa głową, potępiając tę całą hecę. Jedna z kobiet bierze go za rękę i chce odciągnąć, ale on się wyrywa i znów biegnie do szkapy. Ta już goni resztkami sił, lecz jeszcze raz próbuje wierzgnąć. - A niech cię wszyscy diabli"! - ryczy rozjuszony Mikołka. Odrzuca bat, pochyla się i wyciąga z dna wozu długą, grubą holoblę, oburącz bierze ją za jeden koniec i z wysiłkiem podnosi nad hulanką. - Ukatrupi! - wołają wszyscy.
- Zabije!
- Moja klacz! - krzyczy Mikołka i z rozmachem spuszcza hołoblę. Rozlega się ciężki cios. -Grzmoćcie ją, grzmoćcie! co się gapicie?-padają głosy z tłumu. A Mikołka zamierza się po raz drugi i oto drugi cios z całego rozmachu pada na grzbiet nieszczęśliwej szkapy. Ona przysiada całym zadem, ale się podrywa i szarpie, szarpie ze wszystkich sił, targa w różne strony, żeby wóz wyciągnąć; zewsząd jednak chłoszcze ją sześć bieży, a kobyłka znowu się podnosi i spada po raz trzeci, potem po raz czwarty, miarowo, z rozmachu. Mikołka szaleje ze wściekłości, że nie może jej zabić od pierwszego ciosu. - Uparta bestia!-krzyczą dookoła.
- Zaruteńko padnie na pewno, bracia! Przyszła na nią kreska! - krzyczy ktoś z tłumu. - Siekierą ją, co tam! Skończyć z nią od razu! - poddaje trzeci. - Et, co się będę cackał! Rozstąpić się! -wrzeszczy Mikołka jak wariat, odrzuca hołoblę, znowu się schyla i z dna wasągu wydobywa żelazny drąg... - Uwaga! -krzyczy i co sit ogłusza z rozmachu biednego konika. Cios łomotnął: kłaczka się zachwiała, przysiadła, chciała znów szarpnąć, ale łom powtórnie pada z rozmachem na jej grzbiet; szkapina wali się na ziemię, jakby jej kto podciął wszystkie cztery nogi naraz. - Dobijać ją!-ryczy Mikołka i jak opętany zeskakuje z wozu. Kilku parobków, również czerwonych i pijanych, chwyta, co wpadnie pod rękę - bicze, kije, hołoblę, i biegnie ku zdychającej kobyłce. Mikołka staje z boku i na oślep zaczyna bić ją po grzbiecie. Szkapa wyciąga łeb, ciężko wzdycha i umiera. - Zadręczył!-wołają z ciżby. [...]
- Tatusiu! Za cóż oni... biednego konika... zabili?- chlipie mały, lecz traci oddech i słowa wyrywają mu się ze zdławionej piersi jako krzyk. - To pijacy... awanturnicy... nie nasza rzecz, chodźmy sobie! - mówi ojciec. Chłopiec okala jego szyję ramionami, ale na piersi mu ciężko, ciężko. Chce zaczerpnąć tchu, coś wykrzyknąć - i budzi się. Raskolnikow obudził się cały w potach, z mokrymi włosami, zziajany. Uniósł się przerażony. - Bogu dzięki, że to tylko sen! - rzekł siadając pod drzewem i głęboko zaczerpując powietrza. - Ale co to jest? Może początek gorączki? Taki ohydny sen! Ciało miał jak pobite, w duszy zamęt i mrok. Oparł łokcie na kolanach i obydwiema rękoma ujął głowę. - Boże! - zawołał - czyż ja naprawdę, rzeczywiście wezmę siekierę, zacznę walić po głowie, zmiażdżę jej czaszkę... będę się ślizgał w lepkiej, cieplej krwi, wyłamywał zamek, kradł, dygotał? Czyż będę się ukrywał, cały zalany krwią... z siekierą?... Jezus Maria, czyżby? Mówiąc to, drżał jak liść.
Rodion Romanowicz Raskolnikow - sen o gospodyni katowanej przez Ilię Pietrowicza
Rozebrał się i drżąc cały, niby zajeżdżony do szczętu koń, padł na kanapę, przykrył się paltem i natychmiast usnął. Już Byt zupełny zmierzch, gdy go ze snu zerwał przeraźliwy krzyk. Boże, co to za krzyk! Takich nieprawdopodobnych głosów, takiego wycia, wrzasku, zgrzytania, łez, razów i przekleństw nigdy jeszcze nie słyszał i nie widział. W głowie nie chciało mu się zmieścić takie rozbestwienie, taka zapamiętałość. Zdjęty grozą, uniósł się i siadł na posłaniu, raz po raz cierpnąc i zamierając z meczami. Tymczasem burda, ryki i klątwy potęgowały się coraz bardziej. Aż oto, ku najwyższemu swemu zdumieniu, rozpoznał głos gospodyni. To ona wyła, piszczała i zawodziła, pośpiesznie, skwapliwie opuszczając wyrazy, tak że nie można było nic pojąć, o coś błagała - naturalnie o to, by przestano ją bić, bo ktoś bezlitośnie okładał ją na schodach. Głos bijącego tak dalece wezbrał wściekłością i rozjuszeniem, że już tylko charczał, lecz mimo to ów bijący także coś mówił, i to także prędko, niewyraźnie, z pośpiechem, z zachłystywaniem. Nagle Raskolnikow zadygotał jak liść: poznał ten głos; był to głos porucznika. Ilia Pietrowicz jest tutaj i bije gospodynię! Kopie ją, tłucze ją głową o stopnie - to niewątpliwe, słychać to po odgłosach, po wrzasku, po ciosach! Cóż to jest? Świat się wali czy co? Słychać, jak na wszystkich piętrach, na całej klatce schodowej gromadzi się ciżba, słychać: ach! i och! okrzyki... ludzie biegną, stukają, zatrzaskują drzwi, tłoczą się. Ale za cóż, za cóż? I do czego to podobne! -powtarzał, już na serio myśląc, że dostał obłędu. Ale nie, słyszy zbyt wyraźnie!... Lecz w takim razie przyjdą wnet i tutaj, po niego, bo to na pewno z tegoż powodu, z powodu tego, co było wczoraj...
O Boże! Chciał zamknąć się na haczyk, lecz ręka opadła bezwładnie... Zresztą, cóż by to pomogło! Lodowaty strach zmroził mu duszę, zadręczył go, odrętwił... Lecz oto nareszcie cały ten harmider, trwający dobre dziesięć minut, stopniowo ucicha. Gospodyni jęczała i stękała, Ilia Pietrowicz wciąż jeszcze odgrażał się i wymyślał... W końcu jednak i on, zdaje się, umilkł; oto go już nie słychać. Czyżby sobie poszedł! Boże! Tak jest, oto odchodzi również gospodyni, wciąż jeszcze jęcząc i płacząc... Oto jej drzwi się zatrzasnęły... Oto gawiedź się rozchodzi, ludzie wracają do swych mieszkań, wydziwiają, dyskutują, mówią jeden przez drugiego, już to podnosząc głos aż do wrzasku, już to zniżając do szeptu. Musiało ich tu być wielu, prawie cały dom się zbiegł. Ale, mój Boże, czyż to wszystko możliwe! I po co, po co on tu przychodził! Raskolnikow upadł jak kłoda na kanapę, ale już nie mógł zmrużyć oka; przeleżał z pół godziny w takiej udręce, w takim stężeniu nieopisanej grozy, jakiego nigdy jeszcze nie doświadczył. Wtem w pokoju zrobiło się jasno: to przyszła Anastazja ze świecą i talerzem zupy. Spojrzawszy na niego uważnie i widząc, że nie śpi, postawiła świecę na stole i jęła rozkładać przyniesione rzeczy: chleb, sól, talerz, łyżkę. - Pewnieś od wczoraj nic nie jadł. Przewłóczyłeś się cały dzień, choć frybra cię trzęsie. - Anastazjo... za co bili gospodynię? Bacznie mu się przyjrzała. - Kto bil gospodynię?
- Tylko co... pół godziny temu. Ilia Pietrowicz, zastępca komisarza, na schodach... Za co tak ją zbił? I... po co przychodził? Anastazja w milczeniu i ze zmarszczonymi brwiami utkwiła w nim oczy i długo tak patrzała. Pod jej wzrokiem zrobiło mu się bardzo nieprzyjemnie, nawet straszno. - Anastazjo, czemu milczysz? - spytał wreszcie nieśmiało, słabym głosem. - To krew - odparła w końcu cicho i jakby do siebie samej mówiąc. - Krew!... Jaka krew?...-jąkał blednąc -i odsuwając się pod ścianę. Anastazja wciąż patrzała na niego bez słowa. - Nikt gospodyni nie bił - rzekła znów głosem surowym i stanowczym.
Rodion Romanowicz Raskolnikow - sen śmiejącej się lichwiarce
W tej samej chwili w kącie, między małą szafką a oknem dojrzał coś jakby wiszącą na ścianie salopę. "Dlaczego tu salopa?-zastanowił się-przecie nie było jej tu przedtem." Zbliżył się cicho i odgadł, że za salopa ktoś się ukrywa. Ostrożnie odchylił salopę ręką i zobaczył, że tu stoi krzesło, a na krześle w kąciku siedzi staruszka, zgięta w kabłąk, z głową przekrzywioną, nie mógł dojrzeć jej twarzy; lecz była to ona. Postał nad nią. "Boi się!"- pomyślał, oględnie wyjął z pętli siekierę i grzmotnął starą po ciemieniu raz, drugi raz. Rzecz dziwna: stara ani drgnęła pod razami, jakby była zrobiona z drzewa. Przestraszył się, pochylił niżej i chciał zajrzeć; ale ona schyliła głowę jeszcze niżej. Wówczas przytknął głowę aż do podłogi, zajrzał od dołu w jej twarz, zajrzał i skamieniał: starowinka siedziała i śmiała się, aż się zanosiła cichym, bezgłośnym śmiechem, krztusząc się, by on nie słyszał. Nagle wydało mu się, że drzwi sypialni leciutko uchylono i że tam również śmieją się, rozmawiają szeptem. Porwała go furia: z całej siły jął bić staruchę po głowie, ale za każdym ciosem siekiery śmiech i szept dochodził z sypialni coraz wyraźniej, staruszka zaś aż się trzęsła z wesołości. Rzucił się do ucieczki, ale sień już pełna ludzi, drzwi na schody są pootwierane, na podeście, na schodach, niżej - wszędzie ludzie, głowa przy głowie, wszyscy patrzą, ale wszyscy się czają, czekają, milczą... Ścisnęło mu się serce, nogi nie chcą ruszyć, wrosły w ziemię... Chciał krzyknąć - i zbudził się.
Rodion Romanowicz Raskolnikow - sen o zagładzie
Przeleżał w szpitalu cały koniec postu i Wielki Tydzień. Będąc już na wyzdrowieniu przypomniał sobie swoje sny z czasów gorączki i maligny. Zdawało mu się w chorobie, w majaczeniu, że cały świat skazany jest na pastwę jakiejś strasznej, niesłychanej i niewidzianej morowej zarazy, ciągnącej z głębi Azji na Europę. Zginąć mają wszyscy oprócz kilku nader nielicznych wybrańców. Pojawiły się jakieś nowe złośliwe drobnoustroje, które się zagnieżdżały w ciałach ludzi. Lecz były to duchy obdarzone rozumem i wolą. Ludzie, którzy je przyjęli w siebie, natychmiast dostawali obłędu i opętania. Ale nigdy, nigdy ludzie nie poczytywali siebie za tak mądrych i niezachwianych w prawdzie, za jakich uważali siebie d zarażeni. Nigdy nie mieli swych wyroków, swych wniosków naukowych, swych przekonań moralnych i wierzeń za tak niezbite. Całe osiedla, całe miasta i ludy ulegały zarazie i wariowały. Wszyscy byli w rozterce i nie pojmowali się nawzajem, każdy sądził, że w nim jednym tkwi prawda. i dręczył się patrząc na innych, bił się w piersi, płakał i załamywał ręce. Nie wiedzieli, kogo i jak sądzić, nie umieli uzgodnić, co należy uważać za zło, a co za dobro. Nie wiedzieli, kogo oskarżyć, kogo usprawiedliwić. Ludzie zabijali jeden drugiego w jakiejś niedorzecznej złości. Ruszali jedni na drugich całymi zastępami, ale te zastępy już w czasie wyprawy zaczynały nagle szarpać się same, szeregi szły w rozsypkę, rzucali się na siebie wzajem, kłuli bagnetami, wyrzynali, gryźli i pożerali jedni drugich. Po miastach całymi dniami bito w dzwony: zwoływano wszystkich, ale kto wzywa i po co - tego nikt nie wiedział, i wszyscy byli w trwodze. Porzucono najzwyklejsze rzemiosła, gdyż każdy proponował nowe pomysły, własne poprawki - i nie umiano się pogodzić. Ustala uprawa roli. Tu i ówdzie ludzie zbijali się w kupy, postanawiali coś razem, przysięgali, że się nie rozstaną - ale natychmiast rozpoczynali coś zupełnie innego, niż sami przed chwilą zamierzali, odzywały się wzajemne oskarżenia, wywiązywały bójki i rzezie. Wybuchły pożary, rozsrożył się głód. Ginęli wszyscy i wszystko. Choroba potęgowała się i zagarniała coraz to nowe obszary. Na całym świecie mogło ocaleć zaledwie kilku ludzi; ci byli czyści, wybrani, przeznaczeni do tego, by zapoczątkować nowy rodzaj ludzki i nowe życie, oczyścić i odświeżyć ziemię, ale nikt i nigdzie ludzi tych nie widział, nikt nie słyszał ich słów i głosów. Męczyło Raskolnikowa, że wszystkie te bezsensowne majaki tak smutno i dręczące odzywają się w jego wspomnieniach, że tak długo nie mija wrażenie tych gorączkowych przywidzeń...
Źródło: