Motyw w pozytywizmie (realizmie)
W trakcie opracowywania zagadnienia zapoznaj się z opracowaniami i wykorzystaj wskazywane w nich konteksty:
opracowanie pozytywizmu; opracowanie pozytywizmu - wersja minimum;
Fiodor Dostojewski: Zbrodnia i kara
Fragmenty zawierające motyw zbrodni dokonanej przez Raskolnikowa
Skupił całą uwagę, żeby wszystko skojarzyć, o niczym nie zapomnieć, a serce tłukło się, tłukło tak, że z trudem oddychał. Po pierwsze należy zrobić pętlę i przyszyć do palta - to sprawa jednej minuty. [...] W trakcie szycia dygotały mu ręce, ale dal sobie rady, i gdy znowu włożył płaszcz, z zewnątrz nic nie było widać. Igłę i nici miał przygotowane od dawna, leżały w stoliku, w papierku. Co się tyczy pętli, był to jego własny, nader pomysłowy wynalazek: pętla była przeznaczona na siekierę. Boć na ulicy niepodobna nieść siekiery w ręku. Gdyby zaś ukryć ją pod płaszczem, to i tak trzeba by przytrzymywać ją łokciem, a ta by zwracało uwagę. Teraz zaś, mając tę pętlę, wystarczy włożyć w nią obuch siekiery, a będzie wisiała spokojnie, pod pachą wewnątrz, przez całą drogę. Wsunąwszy zaś rękę w boczną kieszeń płaszcza mógł też przytrzymywać stylisko, żeby się siekiera nie kołysała; a ponieważ płaszcz był bardzo luźny - istny worek, więc od zewnątrz nie można będzie zauważyć, że coś przytrzymuje ręką przez kieszeń. Tę pętlę również obmyślił już przed dwoma tygodniami.
Skończywszy z tym, wsunął palce w małą szparkę pomiędzy otomaną a podłogą, pomacał około lewego rogu i wyciągnął od dawna przygotowany i ukryty zastaw. Po prawdzie nie był to wcale zastaw, tylko zwykła, drewniana, gładziutko ostrugana deseczka, mniej więcej tej wielkości i grubości, co srebrna papierośnica. [...]nJuż później dodał do niej gładką i cienką tafelkę żelazną - prawdopodobnie odłamek czegoś większego - którą również znalazł podówczas na ulicy. Złożywszy obydwie tafelki, z których żelazna była mniejsza od drewnianej, mocno związał je razem nicią, na krzyż; następnie skrzętnie i ozdobnie owinął je w czysty biały papier i związał cieniutką tasiemeczką, również na krzyż, przy czym węzełek zasupłał tak, żeby rozwiązywanie zajęło trochę czasu. A to w tym celu, by na minutę odwrócić uwagę staruszki, gdy ta zacznie porać się z węzełkiem, i tym sposobem móc obrać dogodną chwilę. Żelazną tafelkę dodał tylko dla wagi, żeby stara nie od razu zmiarkowała, iż "rzecz" jest drewniana. Wszystko to przechowywał do czasu pod kanapą. Ledwie zdążył wydobyć "zastaw", gdy nagle gdzieś na dziedzińcu rozległ się czyjś okrzyk: - Już dawno siódma!
- Dawno! O mój Boże! .
Rzucił się ku drzwiom, posłuchał, chwycił kapelusz i jął schodzić w dół po swoich trzynastu stopniach, ostrożnie, bez szmeru, jak kot. Miał przed sobą, rzecz najdonioślejszą: ukraść siekierę z kuchni. To, że czynu należy dokonać siekierą, zdecydował już dawno.
[...]
Na palcach podszedł do stróżówki, zeszedł w dół po dwóch schodkach i cicho zawołał na stróża. „A co! Nie ma go w domu! Zresztą jest na pewno gdzieś blisko, na podwórku, bo drzwi zostawił otwarte". Błyskawicznie rzucił się do siekiery (gdyż była to siekiera) i wyciągnął ją spod ławki, gdzie leżała pomiędzy dwoma polanami; tuż na miejscu, nie wychodząc, przymocował ją do pętli, obydwie ręce wsadził w kieszenie i wyszedł ze stróżówki. Nikt nie zauważył! [...] Szedł ulicą wolno i statecznie, bez pośpiechu, żeby nie nasuwać żadnych podejrzeń. Na przechodniów patrzał mało, nawet starał się wcale nie patrzeć na twarze, a samemu jak najmniej zwracać na siebie uwagę. Wtem przypomniał mu się kapelusz. "O Boże! przecie onegdaj miałem, pieniądze - czemu nie kupiłem sobie kaszkietu!" Przekleństwo wydarło mu się z duszy. [...] Należało jednocześnie i śpieszyć się, i zarazem zrobić koło: podejść do domu od drugiej strony...
Liczne okna, wychodzące no ten ogromny kwadratowy dziedziniec, były otwarte, lecz on nie podniósł głowy: nie starczyło mu sił. Schody wiodące do starej były tuż, od bramy na prawo. Oto już jest na schodach... Zaczerpnął oddechu, przycisnął ręką rozdygotane serce, namacal i jeszcze raz poprawił siekierę, po czym jął ostrożnie i .cicho wstępować na schody, raz po raz nasłuchując. Lecz i tutaj nie było teraz nikogo; wszystkie drzwi pozamykane; nie spotkał żywego ducha. Wprawdzie na drugim piętrze jedno niezajęte mieszkanie stało otworem i pracowali tam malarze, lecz ci ani się obejrzeli. [...] Może by jeszcze zaczekać... aż serce się?... Ale serce się nie uspokajało. Owszem, jakby umyślnie waliło coraz mocniej, mocniej, mocniej... Nie wytrzymał, wolno wyciągnął rękę i zadzwonił. [...] Jeszcze mgnienie i dało się słyszeć odsuwanie rygla.
Drzwi, jak i poprzednim razem, uchyliły się na malutką szparkę i znowu dwoje ostrych, nieufnych oczu wpatrzyło się weń z ciemności. [...]
- Moje uszanowanie - zaczął możliwie najswobodniej, lecz głos go zawiódł, zerwał mu się i zadrżał.
- [...] Przyniosłem zastaw, jak zapowiedziałem... - I podawał jej ów zastaw. Stara spojrzała przelotnie, ale natychmiast znów utkwiła wzrok prosto w oczy nieproszonego gościa. [...]
- Jakoś mi się nie widzi, żeby srebrna... Patrzcie, jak naobwijał! Usiłując rozsupłać sznureczek i obróciwszy się do okna, do światła (wszystkie okna były pozamykane mimo zaduchu w pokojach), spuściła go na kilka sekund z oka i stanęła do niego tyłem. [...] Nie miał już ani chwili do stracenia- Wyjął siekierę, uniósł oburącz, ledwie czując własne istnienie i prawie bez wysiłku, prawie machinalnie spuścił ją obuchem na głowę starej.
Rzekłbyś, że jego siły nie biorą w tym udziału. Lecz skoro tylko spuścił raz siekierę, siła nagle zrodziła się w nim. Stara, swoim zwyczajem, nie miała chustki na głowie. Jej rzadziutkie, jasne, tu i ówdzie siwiejące włosy, jak zwykle tłusto naoliwione, były zaplecione w mysi ogonek i zatknięte pod ułamek rogowego grzebyka, sterczącego na potylicy. Cios ugodził w samo ciemię, do czego się przyczynił jej niski wzrost. Krzyknęła, lecz bardzo słabo, i osunęła się na podłogę w pozycji siedzącej, choć jeszcze zdążyła podnieść obie ręce do głowy. W jednej dłoni wciąż jeszcze trzymała „zastaw". Wtedy Raskolnikow z całej siły uderzył raz i drugi, wciąż obuchem i wciąż po ciemieniu. Krew buchnęła jak z wywróconej szklanki i ciało zwaliło się na wznak. Cofnął się, dał jej upaść i natychmiast pochylił się nad jej twarzą: już nie żyła. Oczy były wybałuszone, jakby chciały wyskoczyć z orbit, a czoło i cała twarz zmarszczona, wykrzywiona skurczem. Położył siekierę na podłodze, koło zwłok, i od razu sięgnął do jej kieszeni, usiłując nie zabrukać się płynącą krwią - do tej prawej kieszeni, z której ona zeszłym razem wyjęła klucze. [...] Schyliwszy się i znowu pilnie ją oglądając zobaczył wyraźnie, że czaszka jest zmiażdżona i nawet jak gdyby odrobinę skręcona w bok. Chciał pomacać palcem, lecz odszarpnął rękę; [...] pobiegł do sypialni. Śpieszył się straszliwie, porwał klucze i na nowo jął się z nimi porać. Lecz jakoś mu nie szło: klucze nie chciały wejść do zamków. [...] Porzucił komodę i od razu wczołgał się pod łóżko wiedząc, że stare kobiety zazwyczaj trzymają skrzynki pod łóżkami. "A jakże!" Oto spora skrzynka, ponad arszyn długa, z wypukłym wiekiem, obita czerwonym safianem, tu i ówdzie nabijana stalowymi ćwieczkami. Zębaty klucz nadał się od razu i odemknął. [...] Nie zwlekając ani chwilki zaczął napełniać sobie nimi kieszenie spodni, palta, nie segregując, nie odwijając zwitków, nie otwierając futerałów. Ale niedużo zdążył wziąć...
Nagle wydało mu się, że w pokoju, gdzie leżała stara, ktoś chodzi. Przerwał pracę i zesztywniał jak trup. Ale nie: cisza, a zatem było to urojenie. Wtem najwyraźniej usłyszał lekki okrzyk, jak gdyby ktoś cicho i urwanie stęknął i umilkł. Potem znów martwa cisza, trwająca minutę albo dwie. Czekał przykucnięty koło kufra, ledwie dysząc; lecz raptem zerwał się, schwycił siekierę i wypadł z sypialni. Pośrodku pokoju stała Lizawieta ze sporym tobołkiem w rękach i w osłupieniu patrzała na zabitą siostrę - biała jak płótno i, zda się, niezdolna krzyknąć. Widząc wpadającego Raskolnikowa zadrżała jak liść, drobnym dreszczem; całą twarz wykrzywiły jej skurcze. Podniosła rękę, otworzyła usta, jednak nie krzyknęła i z wolna, tyłem, poczęła się od niego cofać w kąt, patrząc nieruchomo, bez mrugania, lecz wciąż nie krzycząc, jakby jej brakło powietrza w piersiach. Runął na nią z siekierą. Jej wargi wykrzywiły się tak żałośnie, jak u bardzo małych dzieci, gdy zaczynają czegoś się bać, pilnie patrzą na straszący je przedmiot i na płacz im się zbiera. Nieszczęśliwa Lizawieta była tak potulna, zahukana i zastraszona raz na zawsze, że nawet nie podniosła ręki, by ochronić twarz, choć w danych okolicznościach byłby to najkonieczniejszy odruch naturalny, ile że siekiera uniosła się wprost nad jej twarzą. Tylko troszeczkę podniosła swoją wolną lewą rękę, bynajmniej nie na wysokość twarzy, i wolniutko wyciągnęła ją przed siebie, jak gdyby odsuwając napastnika. Cios spadł wprost na czaszkę, ostrzem, i od razu rozpłatał całą górną część czoła, niemal do ciemienia. Zwaliła się jak kłoda. Raskolnikow stracił przytomność, chwycił tobołek, po chwili go odrzucił i pobiegł do sionki. Strach opanowywał go coraz gwałtowniej, szczególniej po tym drugim, zgoła nieprzewidzianym morderstwie. Zapragnął co rychlej stąd uciec. [...] Niemniej jednak, zajrzawszy do kuchni, widząc na ławce wiadro, do połowy pełne wody, nie omieszkał umyć rąk i siekiery. Ręce miał lepkie od krwi. Siekierę zanurzył wprost do wody, chwycił leżący na oknie, na stłuczonym spodku, kawałeczek mydła i zaczął tuż w wiadrze myć sobie ręce. Skończywszy z tym, wyjął siekierę, umył żelazo i długo, ze trzy minuty, tarł drzewo tam, gdzie się ono zakrwawiło, używając nawet mydła. Następnie osuszył wszystko bielizną, która jakby specjalnie na to wisiała na sznurkach przeciągniętych przez kuchnię, po czym długo i uważnie oglądał siekierę przy oknie. Śladów nie pozostało, tylko toporzysko było jeszcze wilgotne. Starannie włożył siekierę do pętli pod płaszczem. Potem, o ile na to pozwalało światło w mrocznej kuchni, obejrzał płaszcz, spodnie, buty. Na pierwszy rzut oka jak gdyby nic z wierzchu nie było, tylko na butach widniały plamy. Zwilżył ścierkę i otarł buty. Zresztą wiedział, że ogląda nienależycie, że być może, jest coś, co rzuca się w oczy, a czego nie dostrzega. Stanął, zamyślony, pośrodku izby. Dręcząca, ponura myśl wzbierała w nim - myśl, że dostaje obłędu i że w tej chwili nie jest zdolny ani rozumować, ani obronić siebie, że może trzeba robić wcale nie to, co teraz robi...- Mój Boże! Uciekać, uciekać!-wybełkotał i rzucił się do sionki. Ale tutaj czekało na niego takie przerażenie, jakiego, rzecz prosta, nigdy jeszcze nie przeżywał. Stał, patrzył i nie wierzył własnym oczom: drzwi wejściowe, z przedpokoju na schody, te same drzwi, do których niedawno dzwonił i przez które wszedł, były odemknięte, a nawet uchylone na szerokość dłoni; ani zamka, ani rygla przez ten czas,
przez cały ten czas! Stara nie zamknęła za nim, może z ostrożności. Lecz, o rany Boskie! przecie potem widział Lizawjetę! I jakże mógł, jak mógł się nie domyślić, że musiała jakoś wejść - nie przez ścianę przecie! Rzucił się ku drzwiom i założył rygiel. - Ale nie, to znowu nie to! Trzeba iść, iść... Zdjął rygiel, otworzył drzwi i jął nasłuchiwać na schodach. [...] Postawił nogę na progu, kiedy raptem znów usłyszał kroki. [...] Dopiero kiedy gość jął wstępować na czwarte piętro - dopiero wtedy Raskolnikow otrząsnął się i mimo wszystko zdążył szparko i zgrabnie wśliznąć się na powrót z sionki do mieszkania i przymknąć za sobą drzwi. Następnie chwycił rygiel i cicho, bezgłośnie wsunął go w skobel. Dopomagał mu instynkt. [...] Doprawdy, to wszystko chyba się śni. Gość uchwycił za dzwonek i mocno szarpnął. Skoro tylko brzęknął blaszany dźwięk dzwonka, nawiedziło go nagle urojenie, że w pokoju ktoś się poruszył. [...] - Hop, hop, Alono Iwanowno, stara wiedźmo, Lizawieto, przecudna kobieto! Otwórzcie! Pozasypiały, do stu piorunów, czy co, u diabła? Rozwścieczony, dziesięć razy z rzędu, z całej siły targnął za dzwonek. [...]
- Ot, co: chodźmy no po stróża; niech on sam je obudzi.
- Racja!
Obaj ruszyli na dół. [...] Kroki ucichły. - Boże, co począć!
Raskolnikow odsunął rygiel, uchylił drzwi: nic nie słychać. Wtem, już o niczym zgoła nie myśląc, wyszedł, możliwie najszczelniej zamknął drzwi za sobą i puścił się na dół. Zeszedł już z trzech kondygnacji, gdy nagle dał się słyszeć łoskot na dole. [...] W zupełnej rozpaczy ruszył wprost na nich: niech będzie, co będzie! Jeżeli go zatrzymają-wszystko przepadło; jeżeli puszczą - również wszystko przepadło, bo zapamiętają go sobie. Już się do siebie zbliżali; dzieliło ich tylko jedno piętro. Wtem - ocalenie! O kilka stopni przed sobą, na prawo, miał puste i na oścież otwarte mieszkanie, to samo mieszkanie na drugim piętrzę, gdzie pracowali-malarze i skąd teraz, jakby naumyślnie, odeszli. [...] Momentalnie wśliznął się przez otwarte drzwi i ukrył za ścianą. Najwyższy czas: tamci stali już na podeście. Potem zawrócili na górę i podążyli na czwarte piętro, głośno rozmawiając. Przeczekał, wyszedł na palcach i zbiegł w dół. Na schodach nie ma nikogo! W bramie również. Szybko minął bramę i skręcił w ulicę na lewo. [...] Oto nareszcie boczna uliczka. Skręcił w nią jak nieżywy; tutaj był już na pół uratowany i zdawał sobie z tego sprawę: mniej podejrzeń, a przy tym snuje się tutaj mnóstwo ludzi, wśród których zatracał się niby ziarenko piasku. Lecz te wszystkie męczarnie wycieńczyły go tak dalece, że ledwie ruszał nogami. Pot spływał z niego ciurkiem, kark był jakby z wody wyjęty. [...] Nie całkiem przytomny wszedł do bramy swojej kamienicy: w każdym razie dopiero na schodach przypomniał sobie o siekierze. A przecie miał przed sobą nader ważne zadanie: położyć ją na miejsce i to możliwie niepostrzeżenie. Naturalnie, już nie był w stanie pojąć, że może najlepiej byłoby siekiery wcale nie kłaść na poprzednim miejscu, tylko podrzucić ją, chociażby później gdzieś na cudzym podwórku. Lecz wszystko poszło jak z płatka. [...] Aż do swojej stancyjki nie spotkał nikogo, ani żywej duszy; drzwi gospodyni były zamknięte. Wszedłszy do siebie, rzucił się na kanapę, tak jak stał. Nie spał, ani też nie był przytomny.
Źródło: Fiodor Dostojewski, Zbrodnia i kara